Przegląd prasy prawicowej 12-18.06.22 Bo to, co rząd podnieca… To się oczywiście nazywa kasa i wszystko, co jest z kasą związane. Za kasę PiS zacznie nagle kochać UE, ekologię i sądy. Za kasę Styl ma znaczenie. Budowanie harmonii. redakcja. 25 kwietnia 2014. Style przywództwa: Styl afiliacyjny. Sposób zachowania lidera jest jednym z głównych czynników wpływających na atmosferę pracy w zespole. Dobry przywódca jest w stanie ożywić, zaangażować i zmotywować pracowników do podjęcia dodatkowego wysiłku na rzecz organizacji. Bo to co nas podnieca to się nazywa kasa I sztuki na obcasach fury ciuchy i hazard Bo to co nas podnieca to czasem też jest seks Mi casa es su casa. Water Hazard. Nawet w domu państwa Bosackich, gdzie dzieci od maleńkości są uczone właściwych kulinarnych i żywieniowych wzorców. Na pytanie jak się jada u Bosackich, pani Katarzyna odpowiedziała: – Zdrowo, domowo, ale bez przesady. Oczywiście dbam o to, by moja rodzina jadła zdrowo, ale nie robię afery, gdy czasami dzieci zjedzą frytki Maryla Rodowicz: ” Kasa i sex” „Bo to co nas podnieca, to się nazywa kasa. A kiedy w kasie forsa, to sukces pierwsza klasa” – singiel wydany w 1986 roku. @MarekWidmo Moja refleksja,zero popularności ,koncertów a przyzwyczajenia ogromne,każda,każdy biorący udział w tym cyrku zaświadcza o swojej mentalności” bo Przed erą smartfonów i tabletów wakacje spędzało się u babci na drzewie. Konkurs wspinaczkowy rozgrywał się w najlepsze, po czym zjawiał się dzieciak, który wdrapywał się znacznie wyżej od innych. W świecie samochodów bywa podobnie. Wyścig zbrojeń trwa, ale na koniec i tak przychodzi jeden, który zgarnie wszystko. Porsche robiło to już nie raz. A […] Bo to co nas podnieca, to się nazywa kasa Już teraz pomysł rodzi duże emocje. Zarówno wśród tych, którzy na swoje wynagrodzenie muszą ciężko pracować, osób żyjących z pomocy społecznej jak i tych, którzy po prostu żyją w ubóstwie. Bo to co nas podnieca To sie nazywa kasa Bo to co nas podnieca To czasem tez jest seks A seks plus pelna kasa To wtedy sukces jest song info: Verificado yes. Bo to co Was podnieca, to się nazywa KASA… Kasa, forsa, mamona, hajsik, pieniądze, pieniążki i aplikanckie zaskórniaki są tematem 5. odcinka podcastu 12 comments on LinkedIn GTji. Ostatnio mamy do czynienia z tak zwanymi kierowcami płacącymi za swoje starty. Czyli nie talent... a pieniądze decydują, kto wejdzie do Formuły 1. Od pewnego czasu talent kierowców F1 nie jest aż tak brany pod uwagę. Na pierwszy plan wsunęli się sponsorzy, którzy stoją za danym zawodnikiem. Od dwóch lat żaden mistrz serii GP2 nie dostał się do Formuły 1. Mowa tu o Davide Valsecchim oraz Fabio Leimerze. Ale za to mieliśmy lub mamy takie asy w stawce jak: Esteban Gutierrez, Witalij Pietrow, Bruno Senna, Marcus Ericsson... Lista płacących kierowców za swoje starty jest znacznie dłuższa. Ale czy to jest normalne że zawodnik, który mało osiągnął, wchodzi sobie tak o dzięki sponsorom do królowej sportów motorowych? Czy to jest jeszcze sport? Rozumiem problemy finansowe zespołów, ale nie mogę pojąc samych sponsorów! Przecież powinno być tak, że jeśli jesteś dobry, to stoją za Tobą duże zasoby finansowe, a jeśli jesteś słaby, no to nikt i nic za Tobą nie stoi. Ale niestety dzisiejszy świat nic nie ma wspólnego z logicznym myśleniem. Teoretycznie kierowcą F1 może zostać w zasadzie każdy. Powiedzmy że ja sobie po startuję rok w jakiejś serii wyścigowej, kij z tym że zajmę drugą od końca pozycje w klasyfikacji generalnej, ale co tam! Przecież stoi za mną Gazprom, Total, czy inna potężna spółka, która nie żałuje pieniędzy. No i w ten sposób zostaję kierowcą w stawce Formuły 1. Przez sezon, ewentualnie dwa pojeżdżę w jakimś zespole typu Caterham, Marussia lub Sauber, a później sponsorzy się wycofają, i taki kierowca znika. No i na jego miejsce przychodzi następny "Pay Driver", i zaczynamy od nowa. A z kolei jakiś kierowca, który ma ogromny talent, i wygrywa wszystko co jest do wygrania, to nagle się okazuje że nie ma dla niego miejsca, bo brakuje mu ilości pieniędzy od sponsorów. W dzisiejszych czasach to sie nazywa sprawiedliwość... Dla mnie to już nie jest nawet chore, to jest katastrofa i upadek. A władze królowej sportów motorowych udają że nie ma problemu. Za kilka lat nikt już nie będzie oglądał tego "sportu", ponieważ będą tam jeździli kierowcy z trzeciej, jak nie z czwartej ligi. Ten problem powinien zostać rozwiązany dosyć szybko, bo w innym przypadku F1 przemieni się w kto da więcej! Więc jeśli ktoś chce zostać zawodnikiem Formuły 1, to wystarczy uzbierać trochę pieniędzy, znaleźć jakąś stajnię, i gotowe! Jest to smutne ale prawdziwe, że sport, do którego kiedyś dostawali się najlepsi z najlepszych, tak upada. Może wreszcie ktoś się tam znajdzie z jajami, kto wszystko po przestawia spowrotem na właściwe miejsce. Pozostało nam mieć tylko nadzieję... Grudzień – miesiąc, w którym mamy wyjątkowao dużo wydatków: mikołajki, prezenty na Boże Narodzenie, świąteczne potrawy, kreacje na Sylwestra… O tak, w tym okresie wydajemy naprawdę sporo pieniędzy. Finansowe Frazeolo będzie jak znalazł na tą porę. Święta to czas, kiedy dajemy się ponieść magii zakupów i kupujemy wszystkiego na zapas. W tym okresie wydajemy bajońskie sumy, by sprawić radość naszym bliskim i zapewnić im niezapomniane chwile. Jednak mając tyle wydatków można skończyć jak święty turecki – goły i wesoły – no chyba że jest się bogatym jak Krezus i ma się kasy jak lodu. Tylko jak stać się tak majętnym, by móc zaszaleć nie tylko od święta? Co prawda, nie znajdziecie w tym artykule odpowiedzi na to pytanie, jednak na pewno po jego przeczytaniu staniecie się bogatsi o wiedzę na temat etymologii związków frazeologicznych związanych z finansami. Sprzedaż kota w worku, czyli jak ocyganić diabła? Jeśli chodzi o kupowanie kota w worku, to można znaleźć kilka wytłumaczeń pochodzenia tego wyrażenia. Najciekawszym z nich jest pewna niemiecka legenda. W średniowieczu Germanie wierzyli w istnienie niezwykłej monety, która miała zapewnić posiadaczowi dożywotni dobrobyt. A to dlatego, że wspomniana magiczna waluta, raz wydana, wracała do właściciela. Co trzeba było zrobić, żeby stać się jej szczęśliwym posiadaczem? I tu zaczynają się schody… Pozwólcie, że receptę przedstawię wam w kilku krokach. Krok pierwszy – złapać czarnego kota. Krok drugi – wsadzić go do worka. Krok trzeci – worek zawiązać na dziewięćdziesiąt dziewięć supłów. Krok czwarty – w noc noworoczną lub najdłuższą w roku okrążyć trzykrotnie kościół. Krok piąty – zastukać do drzwi świątyni, by wezwać zakrystiana. To jeszcze nie koniec – po tych pięciu krokach pojawi się diabeł… Bez obaw, nie trzeba z nim podpisywać cyrografu! Wystarczy sprzedać worek, przekonując kosmatego klienta, że wewnątrz jest zając. Czart zapłaci wówczas magicznym pieniążkiem. Co dalej? Uciekać! Brać nogi za pas, nim diabeł zorientuje się, że nie kupił zajączka, a… kota w worku. Kolejne wytłumaczenie nawiązuje do średniowiecznych zakupów, kiedy to wiele rzeczy nabywano w workach. Nie dotyczyło to, co prawda, kotów, ale polscy myśliwi kotem zwali zająca, a te w workach mogły być sprzedawane. Skoro tak, to konsumentowi trudno było stwierdzić, czy mięso nie zaczęło się już psuć. Średniowiecze to okres w historii, w którym koty miały ogromną wartość. Z ich skór wykonywano odzież, obicia do krzeseł i mięciutkie dywaniki. Zwykle łapano koty bezpańskie, ale znacznie cenniejsze były zadbane kociaki domowe, dlatego często zdarzało się, że kradziono je właścicielom. Zjawisko to było tak powszechne jak obecnie kradzieże rowerów we Wrocławiu. By zapobiec przerobieniu ulubieńców na dywan, właściciele wypalali im znamię na skórze. Taki naznaczony futrzak tracił na wartości rynkowej. Paserzy sprzedający kradzionego zwierzaka musieli liczyć na to, że producent wyrobów skórzanych nie obejrzy dokładnie kociaka i kupi przysłowiowego (i dosłownego) kota w worku. Skąd pozyskać bajońskie sumy? Określenie bajońskie sumy pochodzi od nazwy francuskiego miasta – Bajonna. Tam właśnie 10 maja 1808 roku zostało podpisane porozumienie, na mocy którego Księstwo Warszawskie winne było Napoleonowi 20 mln franków (tyle właśnie pierwotnie wynosiła bajońska suma). Dla niewielkiego państewka była to niewyobrażalna kwota, mimo iż jej spłatę rozłożono na trzy lata. Skąd taki ogromny dług wobec Napoleona? Wszystko przez to, że po rozbiorach Polski rząd pruski bardzo chętnie udzielał wysokooprocentowanych kredytów mieszkańcom dawnej RP, nawet jeśli oczywistym było, że nie będą oni w stanie spłacić tej pożyczki. Po kilku latach łączna suma zadłużenia wraz z odsetkami wynosiła ponad 47 mln franków. Na mocy pokoju w Tylży w 1807 roku część pierwszego zaboru, zabór drugi oraz trzeci znalazły się pod władzą Napoleona, który utworzył z większej części tych ziem Księstwo Warszawskie. Napoleon zrzekł się dochodów z Księstwa oraz wierzytelności na rzecz formalnie panującego tam króla saskiego i księcia warszawskiego Fryderyka Augusta w zamian za wypłacenie gotówką wspomnianej już bajońskiej kwoty 20 mln franków. Można by pomyśleć, że facet miał gest, jednak wspomniane 47 mln długu w rzeczywistości było nie do odzyskania. Lepszy rydz niż nic. Bogaty jak Krezus – druga strona medalu Kto z was nie marzył o tym, żeby być bogatym jak Krezus, mieć kasy jak lodu, zbijać kokosy, czy spać na pieniądzach? Niestety, jak już wspomniałam, nie mogę spełnić waszych marzeń, ale opowiem wam o etymologii niektórych bogatych frazeologizmów. Krezus, którego imieniem określa się dziś majętnych ludzi, był ostatnim królem Lidii – historycznej krainy znajdującej się na terenie zachodniej Azji Mniejszej. Zasłynął z niesłychanego bogactwa, lecz mało kto wie, że poniósł on ogromną klęskę. Władca ten był żądny sławy i pieniędzy, dlatego wszczynał wojny i podbijał kolejne ziemie. Jednocześnie pamiętał o tym, że w interesach trzeba być ostrożnym, więc przed każdym najazdem na obcą ziemię pytał wyroczni delfickiej o radę. Niestety, Krezus miał problemy z interpretacją odpowiedzi i w efekcie został pokonany przez Cyrusa – króla Persji. Jego dalsze losy nie są znane. Krążą pogłoski, że rzucił się w ogień z rozpaczy, inni twierdzą, że żył jeszcze wiele lat na dworze jako doradca samego Cyrusa, albo że został wygnany do Ekbatany – stolicy państwa Medów. Bez względu na to co się z nim dalej działo, sławę przyniosły mu skarby i wymuszone daniny (od miast Azji Mniejszej), które gromadził w jednej z kopalń złota w Sardes. Szlachta ma kasy jak lodu... Mieć forsy jak lodu, kto by nie chciał? Ale o co chodzi z tym lodem? Powiedzenie mieć kasy jak lodu odnosi się do dworskiej lodowni – ówczesnego odpowiednika dzisiejszej lodówki. Lodownie budowano w zagłębieniach lub w dawnych lochach, w miejscach zacienionych, blisko dworu. Od dołu wykopanej dziury układano cembrowany, sklepiony mur. Podłoga, na której ustawiano żywność i napoje była ułożona na drewnianych belkach, a pod nią składowano zapasy lodu na cały rok. Zimą, podczas mrozów, o których dziś możemy tylko poczytać, wydobywano lód z zamarzniętych zbiorników wodnych i zwożono do lodowni. Niektórzy twierdzą, że wobec globalnego ocieplenia wspomniany frazeologizm diametralnie zmieni znaczenie i będzie oznaczał ‘mieć bardzo mało pieniędzy Błękitna krew – ludzie-smerfy Skoro już jesteśmy przy dworskich klimatach pozwólcie, że wyjaśnię, skąd wzięło się powiedzenie mieć błękitną krew. Otóż dawniej wśród arystokracji modna była bladość skóry, a przy bladej i cienkiej skórze widać żyły, które wyglądają na niebieskie – stąd wniosek, że w żyłach tych ludzi musi płynąć błękitna krew. Dobra, dobra, to najbardziej popularne wytłumaczenie, ale nie jedyne. Pozostańmy przy szlachcie: krążą pogłoski, że ponieważ jadała ona ze srebrnych naczyń, to często zapadała na tak zwaną srebrzycę. Przedawkowanie srebra powoduje odkładanie się związków tego pierwiastka w organizmie; widocznym objawem jest niebiesko-szary kolor skóry. Łatwo więc wywnioskować, że choroba ta imała się wyłącznie arystokracji, która połykała cząsteczki srebra wraz z jedzeniem. Chłopi, którzy jedli z drewnianych naczyń, byli bezpieczni. Osoba, która zachoruje na srebrzycę, już do końca życia będzie miała niebieską skórę. Jeśli chcecie zobaczyć, jak wygląda człowiek chory na srebrzycę, to wpiszcie nazwę tej choroby w wyszukiwarce. W grafice wyświetlą wam się zdjęcia Paula Karasona, zwanego Papa Smerfem, który leczył zapalenie skóry zakazanym w USA srebrem koloidalnym i stał się niebieski. Błękitna krew przyniosła mu sławę i pieniądze, lecz już do końca życia miał nienaturalny kolor skóry. Słyszałam kiedyś również historię o pewnej rodzinie królewskiej, która cierpiała na rzadką chorobę genetyczną powodującą niebieskie zabarwienie krwi. Postanowiłam sprawdzić, czy takie schorzenie rzeczywiście istnieje i okazało się, że tak i nazywa się Methemoglobinemia. Jest ono spowodowana mutacją genetyczną, prowadzącą do tego, że we krwi oprócz hemoglobiny występuje methemoglobina, czyli hemoglobina utleniona na skutek nieodwracalnej reakcji. W skład methemoglobiny wchodzi żelazo na III stopniu utlenienia (a nie II, jak w hemoglobinie), co powoduje, że nie przyłącza i nie przenosi ona tlenu. Ludzie cierpiący czy to na srebrzycę, czy na Methemoglobinemię, za sprawą niebieskiego zabarwienia skóry zwani są potocznie ludźmi-smerfami. Ale błękitna krew to nie tylko symbol szlacheckich korzeni, w Rosji frazeologizm ten miał zupełnie inne znaczenie… Spod ciemnej gwiazdy Błękitna krew w Rosji nie świadczy o szlacheckim pochodzeniu, o nie. Wszystko to dlatego, że bławatnoj – ‘niebieski’, to symbol zepsucia i w ten sposób określa się najcięższych kryminalistów, nie zaś arystokratów. Skoro już weszliśmy na drogę przestępstwa, czas wyjaśnić pranie brudnych pieniędzy. W latach 20. i 30. gangi w USA nabywały publiczne pralnie, by zalegalizować środki uzyskane z przemytu alkoholu, tytoniu czy narkotyków oraz innych czynów zabronionych. Stąd pranie pieniędzy oznacza techniki, które mają na celu stworzenie pozorów legalnego nabycia środków, a jednocześnie ukrycia ich nielegalnego pochodzenia. Pieniądz nie śmierdzi – urynobiznes Pecunia non olet – ‘pieniądz nie śmierdzi’; te słowa wypowiedział dawno, dawno temu prawdopodobnie Wespazjan – cesarz chcący odbudować finanse Imperium Rzymskiego. Mawia się, że wprowadził podatek od korzystania z toalet publicznych, jednakże dotarłam do nieco innej historii. Czy toalety publiczne były płatne czy nie – to nie jest ważne. Istotne jest jednak, że to co zostawiali tam ludzie, było później wykorzystywane w działalności rzemieślniczej. Chodzi tutaj o mocz, który był zbierany w wielkich naczyniach, a następnie sprzedawany garbarzom. Uryny używano przy garbowaniu skór, więc niewątpliwie była w cenie. Dlatego bez względu na to, czy toalety były płatne, ich właściciele i tak zarabiali – i to nie mało. Jaką rolę odegrał tu Wespazjan? Otóż postanowił nałożyć podatek na handel tym cennym w garbarstwie płynem. Jak można się domyślić, krytyce nie było końca, a najbardziej na władcy zawiódł się jego syn, Tytus, który nie popierał tego obrzydliwego pomysłu. Wespazjan, jak na ojca przystało, postanowił przeprowadzić z synem na ten temat poważną rozmowę, podczas której podsunął mu monetę pod nos i zapytał, czy czuje jakiś zapach. Syn zaprzeczył, na co ojciec odpowiedział: „Widzisz, synu, to pieniądz z moczu, a nie śmierdzi. Pecunia non olet!”. A po świętach… – goły jak święty turecki W okresie przedświątecznym kupujemy dużo za dużo, a później kończymy jak święty turecki, czyli jak muzułmański asceta i mistyk. Prawdopodobnie po raz pierwszy porównanie goły jak święty turecki pojawiło się w „Perygrynacji do Ziemi Świętej” Mikołaja Krzysztofa Radziwiłła, która powstała w XVI wieku. Autor dzieła opisuje pielgrzymkę do Ziemi Świętej z lat 1582-84. Będąc w Damaszku, spotkał prawdziwego świętego tureckiego, który nie miał ani włosów, ani brody, ani nawet ubrania. Okazało się, że należał do grona ludzi, którzy gardzą życiem doczesnym. W ustępie zatytułowanym „Owoc tureckiej wiary”, Radziwiłł pisze o tym doświadczeniu: „Znajdują się też tu ludzie, którzy się za nabożne udawają, tak zimie, jako lecie nagucko bez wszego zgoła okrycia chodzą, głowę i brodę ogoliwszy. Napadłem [spotkałem] w Damaszku na jednego i rozumiałem, że szalony, ale gdym pytał, powiedziano, że to człek święty i żywota niewinnego, który światem i doczesnym szczęściem pogardziwszy, na ziemi anielski żywot prowadzi”. Magdalena Legendziewicz Strona głównaWanekoBo to co nas podnieca, to się nazywa kasa - recenzja mangi Kakegurui - Szał hazardu (tomy 7-9) Kiedy zorientowałam się, że ostatni raz czytałam Kakegurui w sierpniu zeszłego roku, to aż nie mogłam wyjść ze zdumienia. Dziwne są to czasy, kiedy miesiące spędzane niemal w całości w domu przelatują przez palce jak dzikie, a mangowy rynek obfituje w tyle premier, że nie trzeba już wcale sięgać po skany, żeby non-stop mieć jakieś ciekawą lekturę do obadania. Tym razem przyszedł czas na nastoletnich hazardzistów (czy może bardziej hazardzistki i kilka mniej rozgarniętych rodzynków), którzy zaczynają się angażować w sprawę znacznie przewyższającą dotychczasowo rzucane na szalę stawki. Fabuła przestaje być bowiem zbiorem randomowych gier o grube hajsy, a zaczyna być walką o najgorętsze stanowisko w okolicy. W sensie że stołek premiera? A może tytuł prezesa banku? A gdzie tam - było nie było, Kakegurui jest serią szkolną, więc oczywiście, że musi chodzić o pozycję przewodniczącej Kakegurui - Szał hazardu Tytuł oryginalny: Kakegurui Autor: Homura Kawamoto (scenariusz), Toru Naomura (rysunki) Ilość tomów: 14+ Gatunek: shounen, tajemnica, psychologiczny, szkolne życie, dramat Wydawnictwo: Waneko Format: 175 x 125 mm (standardowy)Po tym, jak Sayaka przegrała z Yumeko w przygotowanej przez Kirari grze, przewodnicząca decyduje się podjąć zdecydowane kroki jeśli chodzi o swój mało kompetentny samorząd i... postanawia go rozwiązać! Jednocześnie rusza cała skomplikowana machina, która umożliwia start w nowych wyborach wszystkim zgromadzonym w Akademii Hyakkaou uczniom. Reguła jest jedna - o głosy w formie żetonów można walczyć wyłącznie poprzez hazardowe gry. Żeby jednak nie było nudno, Kirari zaprasza do zabawy jeszcze kilku gości z zewnątrz - gromadkę nastolatków z nazwiskami kończącymi się na "bami", którzy należą do zarządzanych przez Momobamich Stu Żarłocznych Rodów. Bycie przewodniczącą w Akademii byłoby i tak wystarczająco łakomym kąskiem, ponieważ dzięki temu można zyskać władzę nad wszystkimi uczącymi się tu dziećmi wpływowych ludzi, ale Kirari dorzuca do puli także możliwość stanięcia na czele całej rodziny, co jeszcze bardziej motywuje przeniesionych licealistów do bezwzględnej gry. A jak w tym wszystkim odnajdzie się Yumeko? I jaka tajemnica kryje się za jej nazwiskiem?Z całym szacunkiem dla artystycznej wizji autora okładek, ale to grafiki z pocztówek dołączanych do zamówień w sklepie Waneko robią absolutną robotęW Kakegurui cudowne jest to, że seria wydaje się jakby idealnie skrojona pod wydawanie tomikowe, a nie magazynowe. Autorzy tak rozplanowują akcję, że każdy tom stanowi zupełnie zamkniętą całość i przedstawia od początku do końca jedną dużą grę. W szerszej perspektywie pewnie nie robi to większej różnicy, ale przy kupowaniu serii na bieżąco jest to ogromnie cenny atut - jasne, czytelnika nie pili potrzeba natychmiastowego zdobycia nowego tomu, albowiem srogie cliffhangery co pięć stron i hurr durr, ja chcę wiedzieć wszystko już-teraz-natychmiast, ale jednocześnie daje to masę swobody przy czytaniu, bo nie trzeba sięgać po poprzednie części, żeby przypomnieć sobie, kto wyłożył w danej chwili jakie karty, a kto ma jeszcze w zanadrzu jaką sztuczkę. Chyba nie znam drugiej takiej serii, która dawałaby tyle komfortu i satysfakcji jeśli chodzi o dawkowanie sobie emocji (no dobra, może poza obyczajówkami, ale to jednak trochę inna forma opowiadania historii).O proszę, a w Polsce mamy tylu utalentowanych w tej dyscyplinie obywateli!Jakieś parę tygodni temu przypadkiem natknęłam się w Internecie na opinię, że czytanie Kakegurui jest strasznie nudne, bo główna bohaterka ciągle wygrywa. Po lekturze dziewięciu tomów nie pozostaje mi jednak nic innego jak przetrzeć ze zdumieniem oczy i popukać się sugestywnie w czoło. Mając do czynienia z wyborczymi rozgrywkami i najazdem naprawdę srogich przeciwników ze Stu Żarłocznych Rodów gry są jeszcze bardziej zaciekłe niż wcześniej, a skuteczność Yumeko to w najlepszym razie jakieś plus minus 33%. Jasne, nie przegrywa w spektakularny sposób, co wiązałoby się przecież z odpadnięciem z wyścigu o najważniejszy stołek w Akademii, ale nie jest też tak, że kosi wszystkich jak leci. Zresztą, jak to wytyka w pewnym momencie Sumeragi - Yumeko to cholerna hazardzistka. Nie chodzi jej o to, żeby wykiwać przeciwników podstępem, ale żeby choć odrobinę zawierzyć ślepemu losowi i poczuć euforię, gdy wynik okaże się pomyślny. A jeśli wierzyć teoriom matematycznym, Fortuna daje takie same szanse, by wylosować dziesięć razy z rzędu same szóstki, jak i dowolną inną kombinację panowie są w Kakegurui tak bezużyteczni, że nawet na okazjonalne przyduszanko nie zasługująZgodzę się natomiast, że ciągłe obserwowanie podniecającej się Yumeko może być na dłuższą metę trochę powtarzalne... dlatego tym bardziej cieszy, że tuż obok wyrasta nam drugi wytrawny gracz w postaci Mary Saotome. Pod wieloma względami jest to zupełne przeciwieństwo Yumeko, zarówno pod względem gry (nie zawierza ślepemu losowi, tylko stara sobie wywalczyć drogę do pewnego zwycięstwa, nawet jeśli bywa to odrobinę dyskusyjne), jak i kierujących jej działaniami pobudek (wykorzystuje hazard jako sposób, aby dostać się na szczyt hierarchii, a nie jako przyjemność samą w sobie). Kto by pomyślał, że ta sama dziewczyna na samym początku była totalnie suchą biczą próbującą wepchnąć pod swój but każdego, kto się tylko koło niego nawinął? Ale jak widać - każdy jest w stanie wyciągnąć lekcję po tym, jak zakosztuje spektakularnej porażki... a skoro przy tym jesteśmy, to podobnie ciekawie rozwija się Suzui, który dalej robi przede wszystkim za męską przyzwoitkę, jednak zaczyna darzyć Yumeko i Mary tak głębokim zaufaniem, że od czasu do czasu jest nawet w stanie sam rzucić się w wir a co będziemy robić dziś w nocy? Dokładnie to samo co robimy każdej... będziemy opanowywać szkolny samorząd!Choć główna oś fabuły zdaje się istnieć w Kakegurui tylko z czystej przyzwoitości, to seria ta i tak potrafi dostarczyć masy rozrywki - zwłaszcza, że ukazani do tej pory członkowie Stu Żarłocznych Rodów naprawdę nie przebierają w środkach i zamiast po czeki na okrągłe sumki, sięgają po tortury, trucizny i inne niewybredne sposoby na wyeliminowanie przeciwników. I bardzo dobrze, bo te wszystkie miliony i miliardy jenów zaczęły być już odrobinę za bardzo abstrakcyjne jak na moje skromne, polskie możliwości. Znów rozpaczliwa walka o antidotum to coś, z czym łatwiej mi się utożsamić. No i nie można zapominać o nieziemskiej szacie graficznej, która z jednej strony obfituje w gorące ślicznotki i urocze loli, a już po chwili - budzi grozę quasi-realistycznymi grymasami na śmiertelnie poważnych obliczach. Według mnie Kakegurui to manga kompletna i przemyślana pod każdym możliwym względem, która gdyby tylko chciała, mogłaby się zakończyć w dowolnym momencie, choć... no, nie będę ukrywać, że o tak pokręconych grach mogłabym czytać w ilościach ze mną kundel bury penetruje wszystkie dziury... budżetowe...Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.